Zimowy wyjazd do słonecznej Portugalii.

W związku z odwołanym lotem do Brukseli, dostaliśmy od linii lotniczych voucher na kolejny zakup biletów. Po przeanalizowaniu terminów i kierunków, zdecydowaliśmy się lecieć do Porto. Celem wyjazdu było zwiedzanie miasta, ale udało nam się też poczuć tamtejszy klimat i odpocząć. O tym co jeszcze zobaczyliśmy wyczytacie w relacji poniżej. Zapraszam!

Do Porto wyruszyliśmy w sobotę późnym wieczorem. Bez większych problemów dotarliśmy na podwarszawskie lotnisko i po długim oczekiwaniu w kolejce do kontroli osobistej udało nam się dostać do kolejki do samolotu. W niej poznaliśmy młode małżeństwo podróżujące z roczną córeczką. Bardzo miło się rozmawiało, dzięki czemu dowiedzieliśmy się, że pomimo małego dziecka często latają i mają wypady w różnych zakątkach Europy. Nawet mieli śmieszny wózek, który składał się do naprawdę kompaktowych rozmiarów. Jako minimalista i miłośnik tzw. light and fast byłem naprawdę pod wrażeniem. W końcu udało nam się usiąść w nowym samolocie Ryanaira i powiem Wam, że te nowe są jeszcze gorsze. Oparcia foteli są bardzo cienkie, przez co czuć jeszcze bardziej, gdy sąsiad z tyłu puknie kolanem czy stoliczkiem. Dodatkowo zmiana polityki bagażowej i przydzielania miejsc (automatycznie rozdzielenie osób lecących na jednej rezerwacji) naprawdę było irytujące. Na szczęście dolecieliśmy bez opóźnień. Lot trwał 3h30. Bez większych problemów udało nam się też przedostać do zarezerwowanego mieszkania za pośrednictwem portalu Airbnb. Po powitaniu przez Caroline poszliśmy dość szybko spać, by móc z samego rana zwiedzać.

Dzień 1

Pobudka, małe śniadanie i w drogę. Punkt pierwszy – taras widokowy Mirador, dosłownie tuż obok naszego noclegu. Wchodzimy prędko do kościoła Paroquial de Nossa Senhora da Vitória, ale ponieważ trwała msza, nie chcieliśmy przeszkadzać i wyszliśmy. Następnie kierując się na wschód zwiedzamy kościół dos Clérigos z wysoką wieżą, dość rozpoznawalną i widoczną na wszystkich pocztówkach. Na nią nie wchodzimy, ale zachodzimy do samego kościoła. W środku mym oczom po raz pierwszy ukazują się rzeźby ubrane w normalne ludzkie ubrania i peruki. Tutaj jest to na porządku dziennym. Aczkolwiek za pierwszym razem wygląda to dość dziwnie.

Idąc dalej trafiamy do dworca São Bento, gdzie w środku można podziwiać piękne freski na kafelkach. Takie freski są tutaj bardzo popularne. Spotkać je można nie tylko na dworcach, ale też na innych budynkach mieszkalnych czy też na kościołach. Te na dworcu São Bento mają łączną powierzchnię 551 metrów kwadratowych!

Kolejnym punktem wycieczki jest katedra Sé do Porto. Wtedy stwierdzamy, że portugalskie kościoły bardzo przypominają te polskie w stylu barokowym. Przy katedrze widzimy też pierwsze znaki szlaku Świętego Jakuba idące do Santiago de Compostela w Hiszpanii.

Tuż za katedrą wchodzimy na most Luisa I. Jest to chyba najbardziej charakterystyczna budowla w całym Porto. Zaprojektowany przez Teofilo Seyrig’a, z pracowni Gustave’a Eiffel’a. Z niego można dostrzec też most kolejowy Maria Pia zaprojektowany przez tego samego inżyniera. Obecnie niestety ten most nie jest użytkowany. Porto ma przydomek „Miasto mostów” (Cidade das Pontes). Poza dwoma wyżej wymienionymi mostami w Porto znajdują się jeszcze 4 inne mosty. Może nie dużo, ale każdy z nich robi naprawdę duże wrażenie. Ogromne łukowate konstrukcje. Stalowe bądź żelbetowe. Często w momencie oddania do użytku, te mosty były najdłuższe bądź najwyższe w swoich kategoriach.

Tego dnia nie przechodzimy na drugą stronę rzeki Douro. Schodzimy pomiędzy opuszczonymi kamienicami nad sam brzeg. Idąc nabrzeżem podziwiamy kolorowe kamieniczki, na których nierzadko wisi pranie. Pomimo tego, że jest luty na słońcu jest bardzo ciepło. Dziwię się też ilością turystów, których jest dość sporo jak na tę porę roku. Na obiad idziemy do lokalnej cukierni O Forno dos Clérigos, która też robi za knajpkę. Zamawiamy Bacalhau (czyli dorsza) z ryżem w sosie pomidorowym i warzywami oraz Franceshinę. Dorsz obok sardynek jest najbardziej popularną rybą w Portugalii. Podobno da się go przyrządzić na 365 sposób. Jednak największe wrażenie robią ogromne tusze dorsza zasuszone w soli sprzedawane w sklepie. Po zakupie trzeba je kilka dni moczyć zmieniając co jakiś czas wodę. Franceshina natomiast to specyficzny rodzaj kanapki. Zawiera w sobie kilka rodzajów wędlin i ser. Na wierzchu znajduje się jajko sadzone. Często podawana z frytkami i polana specjalnym sosem na bazie piwa. Ciężkie to było danie, ale podobno jest bardzo popularne, gdy się idzie na imprezę i trzeba zrobić tzw. podkład. Nazwa tej kanapki w tłumaczeniu oznacza „Młodą Francuzkę”.

Tutaj wtrącę swoje pierwsze przemyślenie. Zdziwiłem się kuchnią Portugalską. Myślałem, że będzie lżejsza, a jak się okazało mają wiele dań smażonych na głębokim tłuszczu. Ich słodycze bardzo często zawierają w sobie budyń z żółtek. Myślałem, że będzie więcej sałatek czy owoców morza itp. Jednak trzeba przyznać, że wszystko czego próbowaliśmy było naprawdę dobre. I część rzeczy gorzej wyglądała niż smakowała. Dlatego nie zrażajcie się tylko próbujcie. Nie pożałujecie!

Po obiedzie poszliśmy odpocząć do mieszkania. Stamtąd mieliśmy około 100 metrów, by wejść do Palácio da Bolsa. Budynek ten został wybudowany przez Stowarzyszenie Handlowe w latach 1842-1848 jednak ostateczne zakończenie prac nastąpiło dopiero w 1880 roku. Tak długi okres budowy spowodowany był wykańczaniem wnętrz przez artystów i rzemieślników. Mieściła się w nim siedziba tego stowarzyszenia i działała giełda. Wycieczka z przewodnikiem jest na konkretną godzinę i trwa około 30 minut, jednak jest co oglądać. Budynek jest bardzo ładny, a ostatnia sala w stylu arabskim naprawdę robi ogromne wrażenie. Gdyby ktoś chciał, można ją wynająć na ślub czy inną uroczystość.

Następną atrakcją jest kościół Monumento de São Francisco. Zwiedzamy wpierw małe muzeum sztuki sakralnej, katakumby i w końcu sam kościół. Z tych wszystkich atrakcji najbardziej podobał mi się kościół. Niestety nie można w nim robić zdjęć. Jest ciężko zdobiony, głównie drewniany i malowany. W dodatku bardzo mało światła wpada, ponieważ okna są malutkie i na samej górze przy suficie. Na ścianach znajduje się bardzo dużo rzeźb, w tym jedna w kształcie drzewa, a na gałęziach stoją postacie świętych.

Po zwiedzaniu kierujemy się z powrotem do dworca, by zakupić bilety na dzień jutrzejszy. Przechodzimy przez wiele wąziutkich i urokliwych uliczek. Po zakupie biletów udajemy się jeszcze na spacer ulicą Santa Catarina. Jest to deptak, na którym znajduje się dużo sklepów i kawiarni, w tym jedna z najbardziej znanych Majestic Café. Jest to także jedno z niewielu miejsc w Porto, gdzie widzieliśmy sieciówki sklepów i restauracji. Na tej ulicy zakupujemy najbardziej znane portugalskie ciasteczka czyli Pastel de Nata. Są to niewielkie ciasteczka z ciasta francuskiego z budyniem jajecznym. Bardzo dobre! W drodze powrotnej do mieszkania zakupujemy jeszcze kilka rzeczy na pobyt i idziemy spać, bo jutro trzeba wcześnie wstać, bardzo wcześnie.

Dzień 2

Wstajemy, gdy jest jeszcze ciemno, zrozumiałe bo była 5h45. Dość szybko się ogarniamy i wychodzimy. Idąc spacerem po pustym i ciemnym Porto możemy oglądać inne oblicze miasta. Widzimy ludzi jadących autobusami do pracy czy też przesiadujących w małych, lokalnych cukierniach i kawiarniach na śniadaniu. W końcu dochodzimy do dworca Porto – Campanhã. Cała trasa zajmuje nam koło 40 minut. Po odnalezieniu pociągu zasiadamy i czekamy na odjazd o 7h15. Pierwszą ciekawostką jest to, że oparcia foteli można ustawiać tyłem lub przodem do kierunku jazdy. Wedle potrzeb i chęci. Dzisiaj mamy za cel zobaczenie doliny rzeki Douro, gdzie znajdują się winnice i wytwarza się słynne na cały świat Porto. Bo jak się domyślacie winogrona nie rośną w Porto! Pierwsza godzina jazdy odbywa się w ciemnościach, ale wiele nie tracimy, bo przejeżdżamy wtedy przez tereny miejskie. Dopiero później naszym oczom ukazują się pierwsze wzgórza i lasy. Małe wioski ustępują miejsca pojedynczym budynkom gospodarczym, a lasy ustępują miejsca winnicom. Parę osób mówiło nam, żeby jechać tylko do miejscowości Pinhão, 100km na wschód od Porto. My jednak za namową innych wykupiliśmy bilety aż do samego końca trasy, czyli do Pocinho, niecałe 130km w linii prostej od Porto. I to była bardzo dobra decyzja. Za Pinhão zobaczyliśmy najładniejsze widoki tego dnia. Wzgórza pełne winnic i prawie żadnych osiedli ludzkich. Po dotarciu do stacji mieliśmy około 20 minut na zwiedzanie wioski, w której w sumie nic nie ma. Skorzystaliśmy przy okazji z czystej toalety.

Tutaj mała dygresja. Wszystkie toalety w Portugalii w jakich byliśmy były naprawdę czyste. A korzystaliśmy z toalet na dworcach, w restauracjach czy na targach. Inną ciekawostką są pisuary, które są znacznie większe od tych spotykanych u nas. Można się prawie w nich schować! Raz też widziałem pisuary z deską do zamykania.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Pinhão na dwie godziny. Chcieliśmy zwiedzić to miasteczko, ale nie okazało się jakieś bardzo ciekawe. Dlatego skorzystaliśmy z okazji i zrobiliśmy spacer po okolicznej winnicy. Po wspięciu się na okoliczne wzgórze naszym oczom ukazał się bardzo ładny widok na dolinę. Mogliśmy podziwiać rzekę w samym sercu doliny, a skarpy okolicznych wzgórz pokryte były winnicami sadzonymi na specjalnie przystosowanych do tego celu tarasach. Całość trochę mi przypominała tarasy związane z uprawą ryżu, tyle że na mniejszą skalę. O tej porze roku winorośla nie są specjalnie piękne ponieważ w przygotowaniu do zbliżającego sezonu obcina im się zbędne pędy. Dodatkowo przygotowuje się nowe tarasy i remontuje stare. Nie jest to najbardziej zapracowany sezon przy winnicach, ale widok i tak jest piękny.

Pospacerowaliśmy jeszcze chwilę i spróbowaliśmy jakiś niedojrzałych oliwek z drzewa. Przez dłuższy czas mieliśmy skrzywione miny. Po zejściu do miasteczka udaliśmy się jeszcze na spacer nabrzeżem. Teraz był pusty, lecz po przygotowanej infrastrukturze widać, że w sezonie turystycznym jest tutaj więcej osób. Wróciliśmy na dworzec, gdzie z pobliskiego krzewu zerwaliśmy jeszcze kilka pomarańczy. Pychota!

Gdy nadjechał pociąg wsiedliśmy do niego i pojechaliśmy do miasteczka Régua. Tam naszym celem było Museou do Douro. Niewielkie muzeum opisujące ten region. Główna wystawa opisuje proces wytwarzania wina porto jak i historię regionu. Była też wystawa tymczasowa. Składała się z fotografii ludzi i zdarzeń z tego regionu. Pod koniec wizyty otrzymuje się mały kieliszek porto. Wróciliśmy potem na dworzec, by zdążyć na wcześniejszy pociąg powrotny. Byliśmy już zmęczeni, a samo miasto nie wyglądało na specjalnie ciekawe do zwiedzania. Ostatnie minuty spędziliśmy w przydworcowej kawiarni, gdzie wypiliśmy herbatę i kawę. Jednak największym zaskoczeniem była umywalka w głównej sali. Na szczęście, pomimo tego, że bilety mieliśmy na konkretną godzinę to bez problemu można było wrócić wcześniejszym pociągiem. Wracaliśmy już gdy zachodziło słońce, a do Porto dojechaliśmy gdy było już całkiem ciemno. Tym razem wyszliśmy na dworcu São Bento. Po drodze wstąpiliśmy tylko do piekarni po małe zakupy (w tym oczywiście kolejne ciasteczka na spróbowanie) i do domu, by móc się wyspać.

Dzień 3

Tez dzień miał być leniwy. Wstaliśmy późno i jako pierwszy przystanek mieliśmy Majestic Café. Jedną z najstarszych i najładniejszych kawiarni w Porto. Jeśli będziecie chcieli ją zwiedzić to pamiętajcie, że w niedzielę jest zamknięta. Tam zjedliśmy Rabanadas, które nazwali French Toast. Są to bułki maczane w mleku w posypce cukrowo cynamonowej z sosem na bazie jajka i kilkoma dodatkami, jak orzechy włoskie, orzeszki piniowe i rodzynki. Polecam! Następnie poszliśmy do  Mercado do Bolhão. Stary targ w samym centrum, jednak teraz nastawiony już trochę pod turystów. Mimo wszystko nadal można kupić żywą kurę. Tam też kupiliśmy kilka pamiątek. Później chcieliśmy się przejść do Livraria Lello. Podobno ta księgarnia była inspiracją dla J.K. Rowling podczas opisywania księgarni czarodziejów. Okazało się, że wstęp jest płatny 4 euro (do wykorzystania następnie na zakup książek). A że była kolejka i nie można było robić zdjęć w środku, ani też wchodzić z plecakami, po prostu się zniechęciliśmy i zrezygnowaliśmy.

Po obiedzie zjedzonym w kanapkarnii A Sendeira postanowiliśmy w końcu przejść na drugą stronę mostu. Teraz szliśmy jego górną częścią, ponieważ chcieliśmy wejść do Monasteiro da Serra do Pilar. Niestety okazało się, że tam jest tylko mini wystawa i nie da się tego zwiedzać w całości. Zrezygnowani poszliśmy dalej na zachód i chodziliśmy już po nieturystycznych częściach miasta. Przez przypadek weszliśmy też do urzędu miasta dzielnicy Vila Nova de Gaia myśląc, że tam jest jakieś muzeum. Ostatnim punktem naszego dnia miało być odwiedzenie jednej z winnic. Wybór padł na Taylor’s. Tam spędziliśmy na zwiedzaniu około 1,5 godziny, jednak można było siedzieć jeszcze dłużej, bo w audioguidzie nie wykorzystaliśmy wszystkich opcji. Jest to lepszy wybór niż muzeum w Regua. Można się więcej dowiedzieć, a sam obiekt jest lepiej przygotowany. Dzięki tej wizycie w końcu zrozumiałem jak robi się porto i jakie są rodzaje tego wina. Na końcu w części kawiarnianej otrzymuje się po dwa kieliszki porto. Okazało się, że obsługująca nas kelnerka to Ania z Katowic. Dzięki niej dowiedzieliśmy się kilku ciekawych rzeczy o Porto i porto. Po wizycie udaliśmy się dolną częścią Mostu do mieszkania.

Dzień 4

Ostatni dzień w Porto. Mieszkanie musieliśmy oddać do 11h. Po spakowaniu się poszliśmy na tramwaj turystyczny. Przed odjazdem zdążyliśmy wypić kawę w kawiarni siedząc na zewnątrz i grzejąc się na słoneczku. Sam tramwaj jest bardzo ładny i pomimo wieku system zmiany oparcia foteli dalej działa! Mieliśmy też pasażera na gapę, który jechał na zewnątrz tramwaju. Wysiedliśmy niedaleko ujścia rzeki do oceanu i poszliśmy na plażę. Fale tego dnia były bardzo duże. Po krótkiej zabawie na piasku wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy do dzielnicy Matosinhos.

Po wyjściu z autobusu poszliśmy na miejscowy targ, gdzie było jeszcze bardziej swojsko. Dużo ryb, więcej żywych kur, perliczek czy zajęcy tworzyło często niespotykaną atmosferę. Potem znowu poszliśmy w kierunku plaży i powoli zaczynaliśmy się rozglądać za restauracją, w której można by zjeść obiad. Na samej plaży znajduje się pomnik Tragedia do Mar. Upamiętnia on tragedię, w której podczas sztormu w 1947 roku zatonęło wiele kutrów rybackich. Po dłuższych poszukiwaniach i wstąpieniu do Lidla (zamknięty od 13 do 15) w końcu znaleźliśmy restaurację, gdzie udało nam się zamówić pyszne i duże ryby. Byliśmy obsługiwani przez samego właściciela, bo kelnerzy nie umieli mówić po angielsku. A tak w ogóle to mieliśmy zamiar trafić do turystycznej ulicy Heróis de França, gdzie podobno jest bardzo dużo restauracji, ale jakoś nie trafiliśmy i w sumie może lepiej. Lokalny klimat ma jak najbardziej swój urok, a widok panów przy barze pijących espresso był jak najbardziej przyjemny. Nasze ryby, dorsz i witlinek, były oczywiście przepyszne a porcje ogromne. Po obiedzie zrobiliśmy ostatnie zakupy na drogę w cukierni i metrem pojechaliśmy na lotnisko. Znowu w kolejce spotkaliśmy tę samą parę co poprzednio, dzięki czemu czas oczekiwania był znacznie przyjemniejszy. W końcu wsiedliśmy do samolotu i tak zakończyła się nasza wycieczka do Porto.

Osobiście uważam, że zabrakło 1-2 dni w Porto. Jest to bardzo piękne miasteczko, a w okresie wiosenno letnim na pewno jeszcze przyjemniejsze do zwiedzania. Może też być dobrą bazą wypadową, by zwiedzać okoliczne miejscowości. Może kiedyś uda nam się tam wrócić. Na pewno polecam Porto, bo jest co tam zwiedzać i jak spędzić miło czas.

Pozdrawiam,
Witek