Islandia – kraina lodu i ognia. A może gór i chmur? 

Tym razem chciałbym Wam przedstawić naszą podróż na Islandię, która odbyła się w ostatnie dwa tygodnie lipca. Plan zakładał wynajęcie samochodu i objechanie całej wyspy w ciągu tych dwóch tygodni. Czy się udał? Co zobaczyliśmy? Zapraszam do lektury.

Przygotowania

Kilka tygodni przed wylotem na Islandię okazało się, że w Kópavogur (miasto obok Reykjavik) mieszka kuzynka kuzyna kuzyna (itd…) i mąż tej kuzynki oferuje nam nocleg. Z chęcią skorzystaliśmy z zaproszenia. 

Ponadto już w Polsce zarezerwowaliśmy samochód w wypożyczalni Ice Pol. Z tego miejsca chciałbym polecić tę wypożyczalnię! Oferują od razu w cenie pełen zakres ubezpieczeń samochodu. Sam samochód (Dacia Duster) był w wysokim standardzie i miał na pokładzie ekran dotykowy z wbudowanym GPSem. W dodatku obsługa była bardzo miła, szybko odpisywała na maile i na miejscu, poza samochodem, dali nam trochę wyposażenia turystycznego. M.in. butle z gazem po poprzednich turystach, które sami nie mogliśmy przywieźć z Polski samolotem. Gorąco polecam wypożyczalnię Ice Pol.

A propos jedzenia. Na Islandię można zabrać tylko 3kg na głowę i nie można zabierać tzw. „surowizny”. W szczególności surowego mięsa. Wiem, że kontrole zdarzają się wyrywkowo, ale się zdarzają. Dowodu dostarczył nam kuzyn gospodarza zKópavogur, który dostał mandat za przewożenie suszonej kiełbasy. 

Ze sprzętu to pożyczyliśmy dodatkowy śpiwór tak, by każde z nas miało po dwa śpiwory. Łączyliśmy je na zasadzie śpiwór w śpiwór. Taki system sprawdził się bardzo dobrze, bo pomimo lata temperatura w nocy spadała do kilku stopni Celsjusza, a wszechobecna wilgoć potęgowała zimno. Na wadze tym razem nie musieliśmy oszczędzać. W końcu to samochód wiózł nasze bagaże.

Dzień 1 – Norwegia – 0 km

Małe zdziwienie? Już wyjaśniam. Otóż mieliśmy 5 godzinne międzylądowanie na lotnisku Oslo Gardermoen lecąc z Warszawy. Dzięki temu udało nam się spotkać ze znajomymi mieszkającymi w Oslo. Najpierw zabrali nas to Trandumskogen, pomnika poświęconego ludziom zastrzelonym przez niemieckich nazistów podczas Drugiej Wojny Światowej. Pierwszy raz go widziałem podczas mojego przejścia szlaku Św. Olafa. Następnie pojechaliśmy do Eidsvoll, gdzie znajduje się dom, w którym Norwegowie podpisali swoją konstytucję wraz z deklaracją niepodległości. Podczas wizyty w muzeum dowiedzieliśmy się co nieco o historii Norwegii, a także o biedzie jaka panowała na tamtych terenach 200 lat temu. Przykładowo dom jednego z najbogatszych Norwegów (Carsten Anker) szczycił się tym, że posiadał żelazne piece w salonie. Prawie aż dwa! W sensie drugi był drewnianą repliką, bo jednak posiadanie dwóch pieców w tym samym pomieszczeniu było zbyt drogie. A gdy to się porówna do pałaców w Wilanowie czy francuskich zameczków ociekających złotem to naprawdę widać przepaść materialną.  Zachęcam do odwiedzenia tego muzeum jeśli będziecie w pobliżu, bo sam dom jest bardzo ładny i sala, w której podpisano konstytucję ma wyjątkowy kolor ścian. 

Dzień 1 – Islandia – 40 km

Po wizycie w Norwegii i pożegnaniu się ze znajomymi wsiadamy na pokład Boeinga 757 linii Icelandair. Dość rzadki model. Główne wejście znajduje się pośrodku kadłuba. Lot minął bez przeszkód i w końcu w oknach samolotu ukazuje się cel podróży. Trochę z przerażeniem uświadamiamy sobie, że to już. Że przez następne dwa tygodnie będziemy zdani na łaskę i niełaskę islandzkiej pogody, która potrafi być bardzo nieprzewidywalna. 

Po wylądowaniu z parkingu odbiera nas pracownik Ice Pol. W ciągu kilkuminutowej jazdy opowiedział nam o paru ciekawostkach m.in. łubinie, który rośnie w wielu miejscach i sadzi się go po to, by użyźniał tamtejszą glebę. W wypożyczalni załatwiamy formalności. Dostajemy podarki i już wyruszamy w stronę Reykjaviku. A raczej w stronę Kópavogur, gdzie mamy mieć pierwszy nocleg. Zostaliśmy powitani bardzo serdecznie. Znajomy prawie od razu wziął nas na małą wycieczkę po okolicy. Zobaczyliśmy dom prezydenta Islandii, plażę, gdzie czasami wygrzewają się foki i koniki Islandzkie. Zabrał nas też na najbardziej znane hot dogi w mieście. Z czystym sumieniem mogę polecić, bo były naprawdę dobre. Wieczorem mieliśmy Na tym zakończyliśmy dzień 1.

Dzień 2 – 20 km 

Tego dnia w planach mieliśmy zwiedzanie Reykjaviku. Samochód zaparkowaliśmy obok drugiego najwyższego budynku na całej Islandii, czyli obok kościoła Hallgrímskirkja. Samo centrum nie jest duże i spokojnie można obejść w pół dnia. My tego dnia widzieliśmy operę, budynek parlamentu, kościół Landakot’s (gdzie odbywała się polska msza) i kościół Hallgrímskirkja. Zajrzeliśmy też na miejscowy targ, gdzie zakupiliśmy suszone dorsze oraz po raz pierwszy spróbowaliśmy słynnego islandzkiego przysmaku – czyli marynowanego rekina. Ciekawostki związane z tą częścią dnia to między innymi lokomotywa, która stoi w porcie. W chwili obecnej na wyspie nie ma ani jednej działającej linii kolejowej. Jednak podczas rozbudowy portu wybudowano jedną, małą linię, po której jeździły dwa pociągi transportujące urobek z kamieniołomu na plac budowy. Inną ciekawostką były ławy w kościele Hallgrímskirkja. Otóż oparcia można było przesuwać (tak jak w pociągach w Portugalii), by w czasie mszy patrzeć na ołtarz, a w czasie koncertów organowych patrzeć na organy.

Po obiedzie znajomy zabrał nas najpierw na basen, a późnej na wycieczkę poza miasto. Jeśli chodzi o baseny to na Islandii wszyscy mieszkańcy mają umieć pływać. Taka kultura. Z tego powodu nawet w najmniejszej miejscowości znajduje się basen. Są nawet specjalne kursy nauki pływania dla dorosłych. Po basenie ruszamy już na wycieczkę. Celem był wodospad Glymur. Do niedawna był to najwyższy wodospad na Islandii, jednakże w 2007 roku odkryto drugi jeszcze wyższy wodospad. Wieczorowa pora oraz oddalenie od głównej drogi powoduje, że nie jest to bardzo oblegana atrakcja. Po drodze spotkaliśmy dosłownie kilka osób. Do samego wodospadu trzeba iść około godzinę od parkingu. Po drodze podziwiamy piękny wąwóz jaki stworzyła rzeka płynąca od wodospadu. Gdy się ujrzy ten wodospad po raz pierwszy to robi ogromne wrażenie. Woda spada z wysokości aż 198 metrów! Powyżej wodospadu musieliśmy przejść przez strumień, a nie byliśmy na to przygotowani. Na szczęście odbyło się bez żadnych strat i z uśmiechami wróciliśmy do domu. Ostatnim punktem tego dnia była super kolacja. Składa się m.in. z chleba Rúgbrauð (chlebek wulkaniczny!), który w smaku przypominał trochę piernik. Wędlinę z owcy, salceson z różnymi częściami owcy oraz ser i ponownie – marynowany rekin. A wszystko popijaliśmy piwem Viking. To był dzień!

Dzień 3 – 260 km

Luksusy się skończyły, czas  wyruszyć na przygodę. Po śniadaniu pakujemy się do samochodu i jedziemy drogą numer 1 na wschód. Naszym pierwszym celem ma być gorąca rzeka Hveragerði. Po zaparkowaniu na obleganym parkingu należy o własnych nogach (lub na grzbiecie konia) pokonać jeszcze 3 kilometry. Po drodze podziwiamy pierwsze gorące źródła : kłęby pary oraz zapach zgniłego jajka, czyli wydobywającego się siarkowodoru. Kiedy dotarliśmy do przygotowanych pomostów i przebieralni wzdłuż strumienia, dołączyliśmy do kąpiących się osób. Najpierw robi się przyjemnie ciepło, a potem nawet za ciepło. Na szczęście wystarczy się wychylić ponad powierzchnię, by się ochłodzić. Pomimo turystów poczuliśmy, że możemy doznać kolejny raz trochę zwyczajów islandzkich / nordyckich, podejścia do życia. Po tej przemiłej kąpieli wracamy do samochodu i jedziemy do kolejnej atrakcji. 

Kierujemy się na północ do Þingvellir. Czyli do miejsca, gdzie odbywały się pierwsze zgromadzenia islandzkiego parlamentu AlÞingu (Althingu), co miało miejsce już w 930 roku! Z tego powodu islandzki parlament uznawany jest za najstarszy, dotychczas istniejący parlament na świecie. Nazwa pochodzi od zbitki słów Alt – wszystko/wszystkie i Þing/think – rzecz/myśleć. Zatem razem można luźno przetłumaczyć na wszystkie myśli. W internecie to miejsce jest bardziej znane z tego, że tutaj znajduje się bardzo efektowny styk płyt tektonicznych – północnoamerykańskiej i euroazjatyckiej. Tworzy to wąwóz Almannagjá, który jest bardzo popularny wśród turystów. Atrakcja ta znajduje się w tzw. „Złotym kręgu”, czyli kilku najbardziej znanych atrakcjach Islandii. Wszystkie one znajdują się niedaleko Reykjaviku i z tego powodu są one bardzo oblegane. Pomimo tego, polecam jednak wybrać się w to miejsce, bo poza wspaniałymi widokami można zobaczyć jedno z najważniejszych miejsc dla Islandczyków. To w tym miejscu, w roku 1944, ogłoszono pełną niepodległość Islandii. Ciekawostką tego miejsca jest drogowskaz ze znakiem szlaku Św. Olafa, który przeszedłem w 2017 roku. Niestety nie znalazłem jeszcze dokładnych informacji na jego temat, poza tym, że prowadzi do Skálholt – miejscu o znaczeniu historycznym. 

Następnie pojechaliśmy zobaczyć najbardziej znany na świecie gejzer, czyli Geysir. Niestety on nie wybucha za często i większe wrażenie robi Strokkur – największy czynny gejzer na Islandii. Wybucha on średnio co 10 minut i potrafi osiągać wysokość do 30 metrów. Jedynie co mnie trochę zniesmaczyło to to, że główne atrakcje znajdują się dosłownie przy głównej drodze. W tym miejscu mogliby prawie wybudować rondo wokół tych gejzerów. Po krótkim spacerze wokół gejzerów postanawiamy zobaczyć tego dnia jeszcze jedną atrakcję. Pora jest już późna, ale długie dni powodują, że można zwiedzać naprawdę długo. Dodatkowo, późniejszą porą liczba turystów znacznie się zmniejsza. 

Pojechaliśmy zatem zobaczyć wodospad Gullfoss. Legenda głosi, że niedaleko mieszkał chłop o imieniu Gýgur, który posiadał dużo złota i nie mógł znieść myśli, że ktoś mógłby je przejąć po jego śmierci. Z tego powodu zapakował całe złoto do skrzyni i wrzucił ją do wodospadu. Ciekawostką jest to, że na Islandii, można mieć taki wodospad na własność – jeśli znajduje się on na twoim terenie. Ładnie pokazuje to historia farmera, do którego Gullfoss należał. W 1907 roku Anglicy chcieli wybudować elektrownię wodną, a ten w odpowiedział jedynie „Przyjaciela się nie sprzedaje”. Później jeszcze było trochę zawirowań w temacie tej elektrowni. Ostatecznie, jak widać, nie została wybudowana. 

Pora na spanie już się jednak zbliża. Pojechaliśmy na kamping, gdzie po raz pierwszy na tym wyjeździe spaliśmy pod namiotem.

Dzień 4 – 215 km

Czy kojarzycie kolorowe góry? Jeśli tak to właśnie tego dnia one były naszym głównym celem. Znajdują się one w parku Landmannalaugar. By się do niego dostać potrzebny jest samochód z napędem 4×4, bo trzeba już wjechać w interior. Po raz pierwszy wjeżdżamy na drogi o numeracji F, czyli gorszej jakości (drogi szutrowe i brody rzeczne). Zatrzymuje też nas ranger, który daje nam wskazówki i ulotkę informującą o zakazie uprawiania off road’u. Na Islandii jest on zakazany i grożą za to wysokie kary. Nie dziwię się, ponieważ ślady pozostawione w tamtych miejscach nie znikają przez dobre kilkadziesiąt lat, szpecąc okolicę. Dojeżdżając do schroniska po raz pierwszy też przekraczamy samochodem rzeki. Przed samym schroniskiem wjechaliśmy do takiej, która dla naszego samochodu była  chyba najgłębszą, możliwą do przejechania. Nie mam dużego doświadczenia w przejeżdżaniu przez rzeki, ale z tego co się dowiedziałem to poza zalaniem silnika przez dolot powietrza, innym niebezpieczeństwem jest utrata przyczepności i spłynięcie z prądem rzeki. My podpatrujemy jak inni przejeżdżają i jadąc ich śladem przekraczamy bezpiecznie rzekę. W informacji dowiadujemy się jaki szlak jest na nasze możliwości czasowe i po chwili już jesteśmy na trasie.

Najpierw przechodzimy przez pola zastygniętej lawy. Tworzy ona najróżniejsze formacje skalne. Czuję się jak hobbit, który wchodzi do Mordoru. Na horyzoncie można ujrzeć góry w najróżniejszych kolorach. Od zielonego, przez niebieski, pomarańczowy aż do różowego. Na niektórych są jeszcze białe płaty śniegu. Gdy wchodzimy na nasz docelowy różowy szczyt „Pink mountain” naszym oczom ukazuje się pole lawy, którym szliśmy na samym początku. Bardzo wyraźnie widać jak lawa musiała wypływać i zastygać niczym wielki jęzor. Po obejrzeniu tych pięknych widoków, schodzimy wzdłuż strumienia i wracamy do schroniska. Tam przygotowujemy sobie obiad.

Wyjeżdżamy inną drogą. Kierujemy się na południe, by wrócić do głównej drogi numer 1. Szukając kempingu trafiamy do mini skansenu w Keldur z domkami pokrytymi mchem i trawą. Był też tam kościółek, ale niestety był zamknięty. Kamping ostatecznie znajdujemy w Hvolsvöllur, gdzie najpierw nikogo nie mogliśmy znaleźć, by opłacić nocleg, ale po kilku minutach przyjechała osoba z obsługi w celu uiszczenia opłaty. Chyba mieli jakiś monitoring.

Jeszcze informacyjnie podpowiem, że jeśli ktoś jest miłośnikiem wulkanów i lawy, to w tym mieście będzie miał okazję zobaczyć wystawę w Lava Centre. W miasteczku także jest całkiem dobrze zaopatrzony market, gdzie następnego dnia zrobiliśmy pierwsze zakupy.

Dzień 5 – 183 km

Ten dzień zaczynamy od kolejnych popularnych atrakcji. Najpierw myśleliśmy, by zobaczyć Seljalandsfoss, ale płatny parking i ilość turystów spowodowała, że odpuściliśmy sobie. Od razu pojechaliśmy do Skógafoss. To chyba najbardziej znany wodospad na całej Islandii. Jest naprawdę piękny. Wokół niego jest dużo turystów. Na parkingu widzimy też wielką przerobioną ciężarówkę z Czech na wyprawowy autokaro-kamper. Podobno kilka firm przerabia w ten sposób te ciężarówki i udają, że uczestniczą w wielkiej wyprawie, a w rzeczywistości wjeżdżają na kilka dróg szutrowych i tyle. Rozumiecie, Dacia Duster rządzi :P.

W każdym razie po zobaczeniu wodospadu z dołu, wchodzimy po schodach, by zobaczyć go z góry. Wzdłuż rzeki prowadzi szlak, który jest naprawę przepiękny i polecamy, żeby się wybrać na dłuższy spacer. Im wyżej tym mniej turystów, a więcej pięknych widoków i jeszcze więcej wodospadów. Szczególnie jeden nam się bardzo spodobał. Co chwilę popadaliśmy w zachwyt. Zresztą zobaczcie sami na zdjęciach. 

Po powrocie do samochodu i posileniu się ruszamy do kolejnego punktu naszej wycieczki. Jedziemy zobaczyć słynną czarną plażę – Kirkjufjara. Wjeżdżamy na parking skąd udajemy się na wysoką skałę, z której podziwiamy czarne plaże. Robią na mnie ogromne wrażenie. Tutaj też po raz pierwszy widzimy maskonury i udaje mi się nawet zrobić zdjęcie jak jeden stoi obok swojej norki. Potem jeszcze podjeżdżamy do latarni Dyrhólaey, która znajduje się niedaleko. 

Gdy nacieszyliśmy się widokami z klifów to też należy przyjrzeć się czarnym plażom z bliska. Taka możliwość jest na plaży Reynisfjara, gdzie znajdują się znane formacje bazaltowe. Tworzą one takie sześciokątne kolumny kamienne. Można tutaj też wejść do jaskini Hálsanefshellir. Jedynie na co trzeba uważać to przypływy oraz, by nie wchodzić do kamieni będących w wodzie, bo są bardzo śliskie. Prądy w tym miejscu są bardzo silne i było już kilka przypadków śmiertelnych utonięć. 

Zbliża się koniec dnia i ruszamy dalej na wschód, by znaleźć nocleg. Dosłownie przy samej drodze znajdujemy jeszcze pole mini kopczyków z kamieni. Okazuje się, że ono nie upamiętnia niczego i po prostu turyści sami zaczęli układać kamienie w kopczyki. Tak zrodziła się nowa świecka tradycja i miejsce turystyczne. Nocleg znajdujemy ostatecznie w Kirkjubæjarklaustur i korzystamy z całkiem dobrego zaplecza jakim jest duża kuchnia. Na polu namiotowym spotykam Niemca, który jeździ po Islandii takim samym motocyklem jak mój. Wywiązuje się krótka rozmowa na tematy motocyklowe. Może kiedyś w końcu sam pojadę nim dalej niż na Podlasie!

Dzień 6 – 251 km

Po nocy spędzonej na kampingu z prawdziwego zdarzenia, obudziłem się oczywiście przez chrapanie sąsiadów. Czas ruszać dalej. Pierwszą atrakcją tego dnia jest kanion Fja∂rárgljúfur. Kanion ostatni był znany z tego, że został wykorzystany w teledysku Justina Biebera przez co stał się bardzo popularny. Wynikiem czego było zniszczenie roślinności i zamknięcie kanionu na pewien okres, by wybudować kładki, umocnić ścieżki i pozwolić florze się odrodzić. My na szczęście już mogliśmy go podziwiać i trzeba przyznać, że jest bardzo malowniczy. 

Jadąc dalej, po drodze stwierdzamy, że chcemy na chwilę od turystów odpocząć. Udajemy się do lodowca Svínafellsjökull (jedna z odnóg), dojeżdżając do niego jedną z bocznych dróg. Podeszliśmy całkiem blisko i bez tłumów. Szkoda tylko, że jest mgła i nie widzimy lodowca aż po sam horyzont, tylko znika on we mgle. Na mnie szczeliny robią ogromne wrażenie, bo po raz pierwszy w życiu widzę je na własne oczy.

Po lodowcu w planach mamy zwiedzanie kościoła w Hof – Hofskirkja. Jest on przykryty torfem i został wybudowany w 1884 roku. Niestety był zamknięty i mogliśmy jedynie zajrzeć do środka przez okna. Wokół kościoła znajduje się mały cmentarz i toaleta, która na szczęście była otwarta.

Po Hof jedziemy już z niecierpliwością do laguny lodowcowej Jökulsárlón. Z niej rozpościera się widok na jeden z języków lodowca Vatnajökull. Jest to także najgłębsze jezioro na Islandii – aż 248m głębokości! Można wybrać się na krótką wycieczkę pontonem lub amfibią, by pooglądać góry lodowe z bliska. My je podziwiamy z lądu. Nie wydają się imponujące, ale trzeba pamiętać, że to co widać to tylko sam wierzchołek. Większość góry lodowej znajduje się pod wodą. Z jeziora góry lodowe wypływają na otwarte morze wąskim przesmykiem. Czuć było już tam zmarznięte powietrze i pewien spokój. Nieopodal tego przesmyku jest czarna plaża, na której można się przyjrzeć z bliska niektórym górom lodowym. Zostają one wyrzucone na brzeg i wiele z nich jest przeźroczysta jak szkło. Z tego powodu wyglądają jak wielkie diamenty i stąd nazwa plaży – Diamond Beach. Dodatkowo lód paruje dając niesamowity efekt mgły. Naprawdę przepiękne zjawisko. Każdemu polecam przyjechać w to miejsce, jest tu w pewien sposób magicznie.

Czas już jednak spać. Tym razem udajemy się na kamping Haukafell. Jest on prowadzony przez dwie Holenderki i jest raczej ascetyczny, ale bardzo czysty. Na kempingu spotykamy parę Polaków, z którymi rozmawiamy na temat drogi i najbliższych atrakcji, ponieważ oni jadą w przeciwną stronę niż my. Z kempingu można podziwiać góry, które wyglądają jak narysowane ołówkiem. Gdyby nie zielony kolor pokrywające je roślinności, to naprawdę można by je narysować mając tylko ołówek.

Dzień 7 – 312 km

Pobudka, śniadanie i dalej jedziemy w drogę na wschód. Tym razem kierujemy się do miasta Djúpivogur. Przed miastem udaje nam się zajechać jeszcze do kolejnego gorącego źródełka, które nam polecał nasz gospodarz z Kopavogur. Tym razem jest to wielka wanna, do której wpływa gorąca woda. Trochę tłoczno, ale można podziwiać piękny krajobraz gór, które toczą walkę z chmurami. No i jest frajda, są wakacje! 

Po ciepłej kąpieli dojeżdżamy do samego miasteczka, w którym znajdujemy sklep i robimy małe zakupy. W miasteczku robimy sobie krótki spacer, ale nie zachwyca nas ono szczególnie. W nim podejmujemy decyzję o małej zmianie planów. Stwierdzamy, że chcemy szybciej dostać się na północ, by móc zobaczyć maskonury. W tym celu z głównej drogi numer 1 skręcamy na drogę numer 95 i powoli zaczynamy się wspinać na górę. Powiedziałbym, że trasa ta jest przepiękna jednak wtedy była dla nas niczym z horroru. Gdy wjechaliśmy na górę, widoczność spadła do około 20 metrów. Widzieliśmy dosłownie tylko jeden pachołek przed nami. Widoków żadnych. Gdyby nie nawigacja nie wiedzielibyśmy czy następny zakręt będzie w lewo czy w prawo. Jechaliśmy koło 30km/h i jeszcze trzeba było uważać czy żadna owca nie wyskoczy nam na drogę. Gdy jakiś samochód nas chciał wyprzedzić to robił to chyba tylko dzięki umiejętności wróżbiarstwa wyuczonej na Hogwarcie. W połowie drogi zjechaliśmy poniżej chmur, ale to było tylko przejściowe. Następnie znowu wjechaliśmy w chmury. W pewnym momencie na jakimś placu obok drogi ugotowaliśmy obiad, ale było to jedno z gorszych gotowań w czasie całej wyprawy. Zimno, wietrznie i nic nie widać. Pod koniec trasy z jednej strony mieliśmy przepaść aż do samego oceanu. W końcu  drogą numer 94 dojechaliśmy do miejscowości Bakkagerði (w 2018 roku zamieszkiwana przez 76 osób). Tam widzimy pełno namiotów i ogólnie dużo ludzi (jak na Islandię). Początkowo przestraszyliśmy się, że tyle turystów tu przyjeżdża, żeby maskonury zobaczyć. Okazuje się jednak, że trafiliśmy na jeden z większych festiwali muzycznych na całej wyspie. Mijamy tę miejscowość i jeszcze jedziemy jedyną drogą aż do Höfn, które znajduje się około 5 kilometrów od miasteczka. Jest tam mały port i kilka malutkich wysepek, na których znajduje się ogromna kolonia maskonurów! Przechadzając się przygotowanymi kładkami możemy je podziwiać z naprawdę bliskiej odległości. Dosłownie 1-1,5 metra od danego osobnika. Jest ich tak dużo, że aż wydeptały trawę wokół swoich norek. Można też podejrzeć jak fajnie wyfruwają i świetnie sobie radzą na wodzie.

Gdy już naprawdę zmęczyliśmy się oglądaniem przepięknych maskonurów była już bardzo późna pora. Jedynym rozsądnym wyjściem było skorzystanie z festiwalu i spanie na jego terenie. Tutaj zaznaczę, że z racji dużo mniejszej populacji niż w Polsce, festiwale także są odpowiednio mniejsze. Ten tutaj odbywał się w przygotowanej wcześniej stodole. Trochę większej, ale nadal to był budynek typu stodoła. Rozłożyliśmy się trochę dalej, by podchmielone osoby nam nie przeszkadzały i po kolacji poszliśmy spać.  

Dzień 8 – 353 km

Po pobudce i ogarnięciu się, jeszcze raz jedziemy zobaczyć maskonury (jak je spotkacie to sami się zakochacie). Po przywitaniu się  z nimi, wracamy do głównej drogi numer 1 i w końcu zaczynamy jechać na zachód. Ruch na drodze jest już mniejszy niż na południu wyspy. Skręcamy w prawo w drogę numer 864 by dojechać do wodospadu Detifoss. Jest to jeden z najpotężniejszych wodospadów w całej Europie i najpotężniejszy na całej Islandii. Moc przepływu wody określa się na 85 megawatów, a średni przepływ wynosi 193 m3/s. I tą moc naprawdę czuć. Woda w rzece jest bystra jak górska rzeka podczas ogromnej powodzi. Szum wodospadu zagłusza wszystko. Od strony wschodniej (od tej właśnie podjechaliśmy) nie ma żadnych barier i można podejść aż do samej wody. W tym miejscu też kręcona była pierwsza scena filmu „Prometeusz” w reżyserii Ridleya Scotta. Poza samym wodospadem podziwiamy także wielki kanion jaki rzeka Jökulsá á Fjöllum wyżłobiła. W tym miejscu po raz pierwszy poczuliśmy się naprawdę malutcy.

Po wodospadzie jedziemy na północ w stronę oceanu, by od północy dojechać do miasta Husavik. Tam odbieramy bilety na zarezerwowany przez telefon rejs na oglądanie wielorybów. Przed wypłynięciem trochę czasu przed nami jest, przechadzamy się po mieście i wchodzimy do kościoła. Tam jako ciekawostkę można zauważyć ogrzewanie, które znajduje się pod ławami. 

Po kościele jemy jeszcze obiad i idziemy się przebrać we wszystkie ciuchy jakie mamy, bo na statku ma być zimno! Po przygotowaniu udajemy się do portu, by odszukać statek, na którym będziemy płynąć. Nazywa się Gardar i polecam zapamiętać tę nazwę. Jeszcze do niej wrócę później. Na statku dają nam sztormiaki i wypływamy. W całym rejsie towarzyszy nam przewodnik, który na bieżąco opisuje to co można zobaczyć. Najpierw widzimy pojedyncze delfiny, a później całe stada. Raz czy dwa nawet płyną wzdłuż statku i wyskakują przed samym dziobem. Jest to naprawdę cudowny widok. Początkowo jeszcze robię zdjęcia, ale potem stwierdzam, że lepiej po prostu korzystać i oglądać to zjawisko na własne oczy – uczestniczyć w nim w pełni. Poza nami pływają też duże pontony z silnikami. Z jednej strony są bardziej mobilni i potrafią szybciej dopłynąć do wielorybów, ale z drugiej jest na nich zimniej, bo nie ma gdzie się schować i pewnie woda pryska na wszystkich pasażerów. A tego dnia było naprawdę zimno. W końcu i nam udaje się dostrzec wieloryby. Przewodnik mówi nam, że są to Humbaki i opowiada o ich zwyczajach. Piękne zwierzęta. A jak tak ładnie się wynurzają i na koniec zgrabnym ruchem płetwa ogonowa chowa się pod wodą to całość wygląda naprawdę majestatycznie. 

Pod koniec rejsu dostajemy jeszcze ciepłą czekoladę i ciasteczka z cynamonem (Kanelbulle). Wracamy do portu gdy zaczyna lekko padać deszcz. W samym porcie ponownie trafiamy na inny festiwal, który nawet jest transmitowany w radiu. Wsiadamy do samochodu i jedziemy w kierunku jeziora Mývatn. Tam nocujemy na kempingu Bjarg. Sama nazwa jeziora pochodzi od słów Mý, co oznacza komar, muszkę. A dokładniej takie latające muszki à la kleszcze, których nijak nie da się łatwo strzepać ani zabić, bo są bardzo twarde i gryzą! I słowa Vatn co oznacza po prostu jezioro. Z kempingu rozpościera się ładny widok na jeden z okolicznych wulkanów, a sam kemping ma tę zaletę (uwaga luksusy), że ciepła woda jest w cenie i bez limitu. Śmierdzi trochę jajkiem, ale to bardziej przeszkadza przy myciu zębów. 

Dzień 9 – 174 km

Tego dnia postanawiamy się przejść do krateru Hverfjall. Zostawiwszy samochód w ośrodku, idziemy pieszo pomiędzy krzakami. Dochodzimy do kolejnego styku płyt tektonicznych. Tam trafiamy do groty Grjótagjá. Okazuje się, że już ją widziałem w internecie, ale nie pamiętałem, że ona znajduje się właśnie tutaj. By zrobić zdjęcie jakie widzicie poniżej, trzeba było zrobić aż kilka kroków i poczekać, aż ludzi będzie trochę mniej. Woda w jaskini ma temperaturę około 50 stopni Celsjusza, przez co zabronione są kąpiele. W latach 70 i wcześniej można było się jeszcze kąpać. Jednak zakazy zakazami a ludzie ludźmi. Widzieliśmy kilka osób, które piły tę wodę co nas wprawiło w niemałe osłupienie. 

Po wizycie w grocie i kilku skokach pomiędzy Europą i Ameryką ruszamy dalej. Jednak wulkan znajduje się dalej niż sądziliśmy i postanawiamy zawrócić, by zrobić pętlę. Przy drodze udaje nam się dostrzec małe murki z kamienia. Na tablicy wyczytujemy, że służyły one podczas targów owiec, by można było łatwiej oglądać owce wystawione na sprzedaż. Przed samym ośrodkiem szukamy jeszcze jaskini Stóragjá w szczelinach pomiędzy płytami tektonicznymi i chyba ją nawet znaleźliśmy. Jednak pierwsza była dużo bardziej atrakcyjna ze względu na znajdującą się w niej lśniącą wodę.

Wracamy do ośrodka. Pakujemy się i ruszamy do naszego głównego celu tego dnia. Czyli do wulkanu Askja. Musimy się wrócić trochę na wschód drogą numer 1, by dojechać do drogi F901-F905-F910. Równoległa droga F88 jest zbyt wymagająca jak na nasz samochód i dlatego ją omijamy. W tym miejscu szczerze Wam polecam, by regularnie sprawdzać pogodę i stan rzek. Niektóre z nich można przejechać tylko w godzinach porannych, bo popołudniu rzeki mogą być głębsze. Spowodowane jest to tym, że w ciągu dnia słońce nagrzewa lodowce i się szybciej topią. Po zjechaniu z drogi asfaltowej wjeżdżamy na drogę szutrową. Na samym początku cieszymy się jazdą. Otwieramy nawet okna z tej całej radości (co okaże się błędem, bo ilość kurzu jaka się dostała do środka będzie nam towarzyszyć do końca wyjazdu) i podziwiamy interior. Po prawej stronie w trakcie jazdy widzimy górę Herðubreið – jest to najbardziej charakterystyczna góra w tej części Islandii. Po drodze przekraczamy kilka mniejszych rzek w bród, ale też rzekę Kreppa. Obok mostu znajduje się wychodek, gdzie deska klozetowa ma swoją własną deskę, by nie została obsypana tumanami kurzu, jakie tutaj powodują burze piaskowe. Początkowo myśleliśmy, że te 100 kilometrów do wulkanu przejedziemy całkiem szybko. Jednak droga zweryfikowała nasze plany. Jechaliśmy około 5 godzin z czego czasami jechaliśmy z prędkościami około 90km/h, a czasami trzeba było zwalniać do 5km/h. Ale i tak cieszyliśmy się jak dzieci!

W końcu dojeżdżamy do schroniska pod Askją. Jesteśmy jednak zmęczeni drogą i wiemy już, że nie damy rady powrócić dzisiaj do bardziej cywilizowanych miejsc. Meldujemy się w schronisku, gdzie można zapłacić kartą korzystając ze starego urządzenia (powielacza) do kopiowania kart (takiego z Amerykańskich filmów). Druga ciekawostka – nieopodal schroniska trenowali astronauci z misji Apollo. Internetu tam nie uświadczycie. Skoro wyjątkowo już wiemy gdzie będziemy spać, postanawiamy się przejść do samego wulkanu, by zobaczyć jak wygląda. Jest godzina 21.30. W drodze do wulkanu można zaobserwować nietypowe zjawisko. Otóż można mieć wrażenie jakby pod gruntem nic nie było. Kroki wydają echo dochodzące spod ziemi. I rzeczywiście tak jest. Po jednej z erupcji powstała wielka kawerna i to z niej dochodzi echo. Obok głównego krateru jest też mniejszy – Viti, w którym można się kąpać, bo gorąca woda z wulkanu miesza się z zimną wodą z okolicznych płatów śniegu. Zejście do jeziorka jest bardzo strome i śliskie. Gdy już znajdujemy się na dole ja próbuję swoich sił i po kilku krokach noga zapada mi się w grząskim gruncie. Nie powiem, zestresowało mnie to bardzo. 

Po powrocie do schroniska rozkładamy namiot wśród wielkich samochodów z namiotami na dachu. Podziwiamy też piękny zachód słońca. W czasie rozkładania podchodzi do mnie starszy pan i zagaduje po angielsku o namiot. Kilka słów i okazuje się, że jest to starsze małżeństwo z Francji, które już któryś rok z rzędu jeździ na Islandię na wakacje i cały czas odkrywają coś nowego. Przed pójściem spać robię jeszcze kilka zdjęć, pięknego zachodzącego słońca.

Dzień 10 – 402 km

Pobudka, pakowanie się i ruszamy w drogę powrotną. Tą samą, którą przyjechaliśmy, bo na inne nasz samochód jest za mało terenowy. Tym razem jedziemy tylko 3 godziny. Następnie skręcamy na zachód drogą numer 1 i jedziemy w stronę miasta Akureyri. Po drodze zatrzymujemy się przy wodospadzie Goðafoss. Wodospad ładny, ale po obejrzeniu kilku większych nie robi na nas już takiego wrażenia. Historia związana z tym miejscem jest taka, że jeden z kapłanów w momencie przechodzenia Islandii na chrześcijaństwo, wrzucił posążki nordyckich bogów do tego wodospadu i stąd pozostała nazwa – Wodospad Bogów. 

Kolejny przystanek mamy już w samej Akureyri. Jest to drugi największy ośrodek miejski na wyspie. Najpierw posilamy się obok kościoła, a następnie udaje nam się go zwiedzić. Później zwiedzamy główną ulicę. Kilka domów jest naprawdę ładnych. Dochodzimy też do informacji turystycznej, gdzie korzystamy z internetu i szukamy kempingu na dzisiejszą noc. Znajdujemy go w Blönduós. Ponadto dowiadujemy się, gdzie można spotkać foki. Ale to już następnego dnia. Tego dojeżdżamy tylko na kemping i idziemy spać. 

Dzień 11 – 463 km

Tego dnia zwiedzamy kilka pomniejszych atrakcji. Pierwszą z nich jest skała Borgarvirki. Legenda mówi, że są to ruiny starej Islandzkiej twierdzy. Jednak geolodzy mówią, że jest to po prostu skała o takim kształcie i tyle. Widzimy jednak jedną osobę, która nie zgadza się z opinią geologów i sama układa kamienie na wzór starych pomieszczeń w „twierdzy”. Dodatkowo przy zejściu udaje nam się dostrzec kilka pięknych ptaków. Ich ubarwienie naprawdę dobrze je kamuflowało w tych skałach.

Następny przystanek robimy przy Hvítserkur, czyli przy skale przypominającej z daleka Słonia. Dojście do plaży jest dość strome, ale na szczęście niedługie. Skała sama w sobie nie jest jakaś imponująca i nie zostajemy przy niej długo. Może to też już zmęczenie nas dopada.

Później objeżdżamy półwysep od północy i zatrzymujemy się w okolicy Illugastadir. Łatwo rozpoznać po znakach z wizerunkami fok. Krótka ścieżka przyrodnicza prowadzi do punktu obserwacyjnego. Nam także w końcu udaje się dostrzec kilka fok! Szkoda tylko, że leżały tak daleko od brzegu. Polecam w tym miejscu mieć własną lornetkę bo tutejsza nie działała. By zobaczyć foki trzeba mieć trochę szczęścia, bo jest to zależne nie tylko od pory dnia czy pogody, ale także od pływów morskich. 

Po obejrzeniu fok w dwóch miejscach obserwacyjnych wsiadamy do samochodu i jedziemy w kierunku fiordów zachodnich. Staramy się jak najszybciej przebić się do drogi prowadzącej na zachód południową stroną fiordów. Jedziemy dość długo, bo te okolice są bardzo mało zaludnione i zagospodarowane. Drogi są gorszej jakości (mniej asfaltu), ale w obecnej chwili jest to ostatni region na Islandii, gdzie można biwakować na dziko (stan na 2019 rok). W pewnym momencie widzimy wrak statku wyrzucony na brzeg. Zatrzymujemy się i doczytujemy historię tego statku na tablicy nieopodal. Jest to Norweski statek wielorybniczy z 1912 roku (w tym samym roku zatonął Titanic), który został specjalnie porzucony na mieliźnie w 1981 roku. A teraz pytanie. Pamiętacie jak pisałem o rejsie, by oglądać wieloryby? Zaznaczyłem, by zapamiętać nazwę tamtego statku. A dlatego, że ten wrak nazywa się dokładnie tak samo. Taki zbieg okoliczności! 

Teraz już jedziemy na zachód, tak daleko jak tylko się da. Po drodze podziwiamy piękne fiordy powoli oświetlane promieniami zachodzącego słońca. Widzimy także plażę. Ale taką zwykłą. Z żółtym piaskiem. Po tylu dniach oglądania czarnych plaż ten widok wydaje nam się czymś niezwykłym. W końcu dojeżdżamy na sam zachód. Jesteśmy przy Látrabjarg. Klifie najbardziej wysuniętym na zachód na całej Islandii. Znajduje się tutaj latarnia morska – najbardziej wysunięta na zachód budowla na wyspie i uznawana za najbardziej wysuniętą na zachód budowlą Europy (mimo, że jest już na amerykańskiej płycie tektonicznej). Poza pięknymi widokami na klifach żyje pełno ptaków. W tym nasze ulubione maskonury! Podobno to miejsce jest największym miejscem lęgowym ptaków w całej Europie. Maskonury ponownie można podziwiać z bardzo bliska. Widzimy także dwie osoby z wielkimi kamerami na statywach. Może kręcą jakiś film dokumentalny? W dole widzimy morskie fale rozbijające się o urwisko. A wśród tych fal dostrzegamy foki.

Po napatrzeniu się na maskonury, zjeżdżamy kawałek, by rozbić się na półoficjalnym polu namiotowym. Jest to wydzielony kawałek terenu, na którym nie pobiera się tutaj opłat, ale też poza kilkoma stołami i wychodkiem nic nie ma. Namiot ustawiamy tak, by zachodzące słońce świeciło do środka i jemy kolację ciesząc się ostatnim zachodem słońca nad Europą tego dnia. Było tu cudownie. Taki koniec świata.

Dzień 12 – 333 km

Pobudka, a po niej podjeżdżamy na chwilkę ponownie nad urwisko, by pożegnać się z maskonurami. Udaje mi się zrobić zdjęcia fok jak się wylegują z rana na kamieniach. Są większe od tych, które widzieliśmy wcześniej. Następnie jedziemy drogą wzdłuż wybrzeża na północ fiordów. Nagle przy drodze w okolicy Reykjafjarðarlaug zauważamy gorące źródło. Żal nie skorzystać. Tym razem jest to mały basen. Słońce świeci, a my siedzimy w gorącym źródle. Czego chcieć więcej? 

Po kąpieli jemy obiad i jedziemy dalej. Kilometry mijają niespiesznie, ale w końcu dojeżdżamy do Ísafjörður – stolicy tego regionu. Zachodzimy do informacji turystycznej i robimy mały spacer podziwiając kilka naprawdę ładnych domków. Nie wspomniałem o tym wcześniej, ale stare domki na Islandii, mimo że z daleka przypominają drewniane, to jednak nie są wykonane z drewna. Często są obłożone blachą. Przyczyna dość prozaiczna. Deficyt drewna na wyspie. 

W informacji turystycznej dowiedzieliśmy się, że w tych okolicach można spotkać lisa arktycznego. Próbujemy swoich sił na półwyspie Hestur. Nawet zagadujemy do dwóch starszych panów co siedzieli na działce. Pomimo trudności jaką jest bariera językowa byli oni przemili i chcieli nam pomóc. Niestety, lisa nie znaleźliśmy. Powoli zaczynamy rozglądać się za miejscem do spania. Mimo, że oficjalnie można nocować na dziko, to jednak znalezienie dobrego miejsca nie jest takie proste. Z jednej strony morze, a z drugiej prawie pionowe ściany klifów. Ostatecznie znajdujemy boczną drogą wspinającą się do góry i dojeżdżamy nią do opuszczonej szopy. Z klifu rozpościera się wspaniały widok na fiord. Ponownie jemy kolację na tle zachodzącego słońca – narzekać nie będziemy.

Dzień 13 – 456 km

Powoli Islandzka przygoda dobiega końca. Cel na dzisiaj to powrót do Reykjaviku. Jednak zanim to nastąpi , zwiedzamy jeszcze fiordy zachodnie. Z rana przy drodze nawet zauważamy dwie foki, które się wygrzewają w słońcu. 

Później udaje nam się dostrzec kłody drewna wyrzucone na brzeg. No i teraz zagwozdka. Na Islandii prawie nie ma drzew, a kłód jest całkiem sporo. Nawet widać, że okoliczni mieszkańcy układają je w niemałe stosy. Otóż to drewno przypłynęło aż z Syberii. 

Jedziemy już na wschód aż dojeżdżamy do Hólmavík. Tam krótki postój i zaczynamy kierować się na południe. Po drodze widzimy dwójkę autostopowiczów. Widząc jakie tutaj jest natężenie ruchu bez namysłu zatrzymujemy się, by ich zabrać. Dosłownie pół minuty rozmowy po angielsku i okazuje się, że są to Polacy. Przyjechali na urodziny znajomego i festiwal muzyczny. Czas mija milej, ale wysadzamy ich już przy drodze numer 1. Oni chcą jechać na wschód, a my na południe. Stąd prosta droga do Reykjaviku. W końcu dojeżdżamy do naszego znajomego, który ponownie nas zabiera na basen (yes!). Wspaniałe uczucie po takiej podróży. Czujemy się jak nowo narodzeni i to z głową pełną wrażeń. 

Dzień 14 – 20 km

Tej nocy już spaliśmy po cywilizowanemu. Zaczynamy dzień od muzeum narodowego w Reykjaviku. Można w nim zapoznać się z historią Islandii dzięki czemu można zrozumieć dużo więcej o narodzie, tradycji i zwyczajach Islandczyków. Po muzeum spacerujemy po mieście i trafiamy do ogrodu z rzeźbami Einara Jónsson’a, niedaleko znanego już nam kościoła Hallgrímskirkja. 

Po południu znajomy zabiera nas na ostatnią wycieczkę po okolicy. Pokazuje nam suszarnie dorsza. Dużo większe niż widzieliśmy wcześniej. Pokazuje nam też małe pola termiczne z wydobywającymi się kłębami siarkowodoru. A na koniec jedziemy do jednej z najbardziej znanych atrakcji Islandii – Blue Lagoon. Dużego ośrodka spa, gdzie są baseny z turkusową wodą. Dodatkowo można skorzystać z zabiegów wykorzystujących okoliczną „krzemionkę”. Jako ciekawostkę dodam, że całe spa jest jakby produktem ubocznym okolicznej elektrowni geotermalnej. A samą „krzemionkę”, którą teraz sprzedaje się za niemałe pieniądze, robotnicy wywozili taczkami jako odpad, bo wtedy jeszcze nie wiedziano co z nią zrobić i nie znano jej leczniczych właściwości. Jednakże – samo spa i baseny są naprawdę ładne i ładnie położone i korzystanie z tego ośrodka musi być wielką przyjemnością. 

Dzień 15 – Islandia i Holandia – 30 km

I w ten oto sposób kończy się nasza wycieczka po Islandii. Z rana się żegnamy i pakujemy. Jedziemy odstawić samochód do wypożyczalni. Obsługa odwozi nas na lotnisko i  wsiadamy do samolotu. Jednak nie tak szybko! Mamy międzylądowanie w Amsterdamie! Bagaże nadane i mając 2 godziny przerwy postanawiamy zrobić szybki spacer po stolicy Niderlandów. Trafiamy na paradę równości z tego powodu na ulicach jest jeszcze więcej ludzi niż zazwyczaj. A zazwyczaj jest ludzi od groma. Oglądamy przepiękne holenderskie kamieniczki i zakupujemy porcję frytek. Z majonezem ma się rozumieć! 

Tak naprawdę to dopiero w ten oto sposób kończy się nasza wyprawa!

Wyprawa okazała się bardzo udana. Pogoda naprawdę dopisała. Poza 2-3 dniami prawie zawsze mieliśmy sucho i słonecznie. Islandia jest przepiękną krainą. Surową, bardzo surową ale przepiękną. Jednak uważam, że jest to surowe piękno przyrody dla koneserów. Po tych dwóch tygodniach zaczynało mi brakować drzew. Zwykłych drzew, których w Polsce mamy co nie miara. Może to powodować wewnętrzną pustkę. Jeszcze a propos miast Islandzkich. Trzeba przygotować się na zupełnie inną skalę niż tą co znamy z Polski. Poza Reykjavikiem i okolicami, to tak naprawdę nie ma tam miast w polskim rozumieniu. Są małe miasteczka. Zatem dla kogoś, kto lubi zwiedzać miasta i dobrze czuje się w wielkich metropoliach, Islandia może nie przypaść do gustu. Dla mnie osobiście Islandia to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie w jakich byłem i mam nadzieję, że wrócę tam jeszcze kilka razy. 

Postaram się też przygotować drugi artykuł z kilkoma informacjami praktycznymi jak podróżować po Islandii. Jeśli będziecie mieć jakieś konkretne pytania, piszcie śmiało, a ja chętnie odpowiem. Powracanie wspomnieniami do tego wyjazdu jest dla mnie bardzo przyjemne.

Pozdrawiam,
Witek