Po wejściu i zajęciu miejsca w pociągu ujrzeliśmy pierwsze krople przelotnego deszczu na chodnikach. I także temperaturę 39’C na wyświetlaczu. Nieźle jak na kraj, gdzie miały biegać białe niedźwiedzie. Jeszcze na początku jazdy musiałem popsuć roletę okienną w pociągu. Na szczęście pani konduktor pomogła i mogliśmy podziwiać piękne widoki za oknem. Pociąg poruszał się nawet szybko, był zadbany, a fotele można było sobie pochylić i przesunąć siedzenie. Po pewnym czasie pociąg się zatrzymał na dłużej niż powinien i to nie na stacji. Jednak po kilkunastu minutach ruszyliśmy. Było jeszcze kilka pomniejszych postojów. W końcu dotarliśmy do małej stacji, gdzie mieliśmy przymusowy postój trwający około godziny. Okazało się, że z powodu upału mają problemy z siecią i dlatego pociąg nie może jechać. Z powodu prawie 2h opóźnienia zakomunikowali, że bufet w pociągu jest otwarty. Dobrze, że pobiegliśmy dość szybko (biedni studenci z Polski :P) i załapaliśmy się na małą kolejkę. Dzięki temu zjedliśmy na ciepło bagietki z pesto, mozzarelą i kurakiem. Do tego 0,5l butelka pepsi. Dobrze, że to było darmowe bo ujrzenie cen mogło przysporzyć małego bólu głowy. Około 35 zł za kanapkę i 15 zł za napój.

Później podróż już mijała bez większych przeszkód. Słońce coraz niżej na horyzoncie, a my jedziemy w coraz to zmiennym obliczu Norwegi. Wyjeżdżaliśmy z Oslo przejeżdżając przez gęste lasy. Teraz widzimy skały i trawy, by później ujrzeć lodowiec. Dobrze, że nie wysiadaliśmy na stacji obok lodowca (co było w jednym z wariantów) bo widok ludzi w butach, do których można doczepić raki trochę nas przeraził. My wysiadamy na następnej stacji (Myrdal) około godziny 23. Pomimo tak później godziny jest na tyle jasno, by nie używać czołówek. Poza nami wychodzi para z Irlandii i wspólnie zaczynamy szukać miejsca na biwak. Kilkaset metrów od stacji zauważamy mały mosteczek, obok małego wodospadu i rozstawiony 1 namiot. Rozstawiamy się niedaleko i po szybkiej kolacji idziemy spać. Ranek wita nas przepięknymi widokami! Słońce, góry i szum wodospadu. Dzień zapowiada się naprawdę dobrze.

ego dnia mamy cel dojść do miejscowości Fläm. Wg drogowskazów jest to około 20km. Droga jest szeroka i płaska. W sumie to samochody po niej mogą jeździć.  Najpierw schodzimy z góry małą serpentyną obok dość wysokiego wodospadu. Mijają nas rowerzyści. Całe rodziny na rowerach. Patrząc na drogę, to nie można się temu dziwić. My pomimo wolniejszego tempa mamy dużo czasu na podziwianie widoków. A one są przepiękne! Droga wchodzi w dolinę pomiędzy górami, a obok nas płynie potok z krystalicznie czystą wodą. Wokół nas z gór spływają wąskie strużki tworzące malutkie wodospady. Gdzie indziej zaś widzimy tunele wydrążone przez wodę. Idzie się bardzo przyjemnie pomimo pogarszającej się pogody. Na szczęście tylko kilka kropel na głowę spada. W połowie drogi na stacji kolejowej robimy obiad. Droga nam mija niespiesznie. W końcu dochodzimy do miejscowości Flam, gdzie na początku zauważamy mały, drewniany kościółek. Po krótkich oględzinach okazuje się, że jest z połowy XVII w.

W miejscowości rzuca się w oczy, że niektórzy mieszkańcy demonstrują swą niechęć do promów z turystami, jak się okaże te promy są całkiem duże … ! Po drodze zbieramy kilka dziko rosnących malin – słodziutkie! Później przy drodze widzimy stoliki z malinami do sprzedania. Wystarczy dać pieniążek do słoika… albo samemu nazbierać! W końcu dochodzimy do fiordu! Widok naprawdę piękny. Gdyby nie wielki prom obok, który zasłania całą prawą stronę. Słońce coraz niżej, więc zaczynamy szukać miejsca na nocleg. Okazuje się to niemałym problemem, gdyż w bardzo wąskiej dolince wszystkie tereny są prywatne i nie ma możliwości legalnego rozstawienia namiotu. Po małej panice w końcu idziemy się spytać w jednym hotelu czy nie można się rozbić w ogrodzie. Pani z personelu okazuje się być Słowaczką i zaczyna z nami rozmawiać po Polsku. Mówi nam, gdzie jest jedno dobre miejsce i zabiera nas tam samochodem. Miejsce okazuje się może nie idealne, bo przy wjeździe do kogoś na pole, ale podobno tutaj nikt nie wjeżdża, a droga asfaltowa jest ślepą uliczką więc też nikt nie będzie przejeżdżał obok. W końcu kładziemy się spać.

Na kolejny dzień mamy niemały orzech do zgryzienia. Okazuje się, że do tej miejscowości prowadzą 2 drogi. Jedna wjazdowa i jedna wyjazdowa, albo odwrotnie :P. My chcemy się przedostać do miejscowości obok, ponieważ w tej co jesteśmy nie ma żadnych szlaków turystycznych. Najpierw idziemy na piechotę wzdłuż fiordu. Po drodze nawet udaje mi się wykąpać pomimo, że woda zimna jak lód. Potem idziemy, ale droga dla pieszych się kończy. Postanawiamy złapać stopa. Po jakiś 20-30min zatrzymuje się jedna Norweżka. Poza dużym bałaganem w samochodzie, jest bardzo miła i podwozi nas do miejscowości której chcemy, do informacji turystycznej – w Aurland. Tam dowiadujemy się o jakimś dobrze oznaczonym szlaku turystycznym. Trzeba tylko wspiąć się na górkę nieopodal. Nie mając mapy ani pieniędzy na kupno takowej mapy, pani z informacji pozwala nam porobić parę zdjęć. Zawsze coś! Polecają by wjechać samochodem. Wychodzimy z budynku i znowu łapiemy stopa. Tym razem pierwszy samochód już się zatrzymuje. Okazuje się, że to Hindusi. Syn lekarz pracujący w Norwegii zaprosił swoją mamę/siostrę na wakacje. Podrzucają nas aż do tarasu widokowego Stegastein. Widziałem zdjęcia tego tarasu już wcześniej w Internecie, ale nie wierzyłem, że kiedykolwiek ujrzę go na własne oczy.  Pogoda się trochę popsuła, bo zaczęło padać. Po nasyceniu się widokami idziemy szukać dobrze oznaczonego szlaku. Niestety okazuje się, że znalezienie go nie jest najłatwiejsze. Kluczymy po lesie, aż postanawiamy zjeść obiad. W trakcie obiadu zanosi się na deszcz. Opracowujemy nowy plan. Wracamy do punktu widokowego. Stamtąd łapiemy stopa (po krótkich poszukiwaniach zabiera nas para z Niemiec), wracamy do Flam i kupujemy bilety na kolejkę turystyczną. Wydatek trochę nieprzewidziany, ale dzięki temu podziwiamy trasę z innej perspektywy i możemy oglądać największy w okolicy wodospad – Kjosfossen. Wysiadamy w miejscowości Myrdal i wracamy do naszego sprawdzonego miejsca noclegowego.

Następny dzień wita nas dość łatwą pogodą. Zamierzamy dojść do miejscowości Finse idąc szlakiem wzdłuż linii kolejowej. Jacyś Norwegowie mówią, że to koło 20km i że zajmie nam to 4-5h (my dajemy sobie 8h) chodzenia, bo droga jest łatwa i przyjemna. Zaczynamy iść podziwiając jeziora, strumienie i lasy. Na tej serpentynie co schodziliśmy do Flam, teraz wchodzimy i mijają nas samochody Volvo z jakimiś Azjatami, którzy machając do nas i uśmiechając się prawie by spadli w przepaść. Po pewnym czasie robimy sobie mały postój na batonika i wtedy zauważamy małe zwierzątko na drodze. Okazuje się, że jest to łasiczka i że nawet próbuje do nas podejść, a po chwili ucieka. I tak przez najbliższe 5 min skacze przy nas (w odległości 2-3m) co jest bardzo miłe dla oka. Idąc dalej niestety nie zauważamy żadnych znaków informujących nas o odległości jaka została do końca trasy. Każda napotkana po drodze osoba mówi co innego. Po obiedzie nad jeziorem znajdujemy kogoś, kto ma GPS i dowiadujemy się, że jeszcze zostało 25 km (O.o )(po kilku godzinach marszu). Lekki szok, ale idziemy dalej. Krajobraz zmienia się w coraz bardziej surowy. Coraz mniej drzew, więcej kamieni i pojawiają się pierwsze płaty śniegu. Po pewnym czasie dochodzimy do jezior po których pływa kra lodowa. Pomimo takiego odludzia co jakiś czas widzimy kamienne domki. Chyba letniskowe, bo wydają się być używane. Jesteśmy coraz bardziej zmęczeni, pogoda zaczyna się psuć. Doświadczamy lekkiej mżawki. Po około 12h marszu spotykamy rowerzystę, którego pytamy się o drogę. Mówi nam, że jeszcze 7km. Patrząc na nasze reakcje pyta się czy mamy pożywienie itd. Odpowiadamy twierdząco, ale postanawiamy rozłożyć się na pierwszym fajnym miejscu. Czyli jakieś 30m od szlaku. Zmęczeni padamy spać.

Przedostatni dzień budzi nas z nieustającą mżawką padającą z każdej strony. Ogarniamy się w namiocie i po śniadaniu wychodzimy. Po około 1h dochodzimy do pierwszych zabudowań. Tam po raz pierwszy zauważamy dużego chomika! Po powrocie do Polski i sprawdzeniu co to, okazuje się, że to były Lemingi! Piszę w liczbie mnogiej, bo później jeszcze wiele ich widzieliśmy (nawet potrafiły na nas prychać!). Dochodzimy do stacji kolejowej. Tam się rozgaszczamy i suszymy. Pogoda nie zachęca do wychodzenia na dwór. Przy stacji gotujemy sobie obiad. Makaron z pesto i kabanosami. Po obiedzie postanawiamy wyjść i poszukać miejsca na nocleg. Idziemy w stronę gór, gdzie na łąkach wypasają się owce. Znajdujemy całkiem niezłe miejsce i rozkładamy namiot. Pogoda coraz gorsza, a nas zaczynają boleć brzuchy. Okazało się, że kabanosy nie dały rady tyle dni bez lodówki. Z tego powodu kolacja jest dość uboga i mamy trochę przygód. W nocy bardzo się ochłodziło. Nie powinno nas to dziwić, bo tuż  obok Finse jest lodowiec. Podgrzewam wodę i przelewam do bidonu. Dzięki temu chociaż mojej drugiej połówce udaje się zasnąć. Mi z powodu zimna i rewolucji żołądkowych nie udaje się ta sztuka. Ale powstała za to inna! W nocy przy przymusowym wychodzeniu z namiotu, ujrzałem tęczę. Złapałem aparat i stąd takie zdjęcie.

Następnego dnia jesteśmy padnięci. Brzuchy dalej nie dają o sobie zapomnieć. Pakujemy się, idziemy na dworzec, gdzie suszymy trochę rzeczy i w sumie to leżymy i zdychamy. Poszliśmy na chwilę do hotelu, bo dworzec był otwierany później niż my przyszliśmy. Tam kupujemy słodką bułeczkę z rodzynkami i pieprzem i colę. Czekamy na spóźniający się pociąg. Sytuacja robi się stresująca z powodu coraz większego opóźnienia. W końcu wsiadamy do pociągu. Jednak po obliczeniu dowiadujemy się, że nie zdążymy z przesiadką na kolejny pociąg, który miał nas zawieźć na lotnisko. Kilka telefonów do Polski, by zdobyć numery do polskich przewoźników minibusów. Udaje nam się dogadać i po wyjściu z pociągu biegniemy na dworzec autokarowy. Tam udaje się nam zapłacić w euro bo już nie mamy koron. Miły Pan nam wydaje resztę w koronach, dzięki czemu na lotnisku kupimy kilka smakołyków. Ból brzucha i stres trochę odpuszczają, bo wiemy już, że zdążymy na samolot. Na lotnisku reorganizacja, zakupy i w końcu wsiadamy do samolotu. Ostatnie zdjęcia z pokładu i tak kończy się nasz wyjazd do Norwegii. Poniżej kilka ostatnich zdjęć.

Prawie wszystkie wieżowce w Oslo na jednym zdjęciu.

Wyjazd bardzo udany, pomimo rewolucji dnia ostatniego. Norwegia to przepiękny kraj o kilku obliczach. Z chęcią wrócę tam jeszcze raz, tylko trochę lepiej przygotowany.

Pozdrawiam!
Witek