Tym razem na warsztat idzie drugi wyjazd do Holandii, który miał miejsce na początku Listopada 2016 roku, z okazji integracji młodych pracowników w głównej siedzibie firmy znajdującej się w Amersfoorcie. Ja i koleżanka z biura polecieliśmy jako reprezentacja naszego polskiego biura. Zapraszam do lektury.

Ten wyjazd z założenia miał być imprezą integracyjną. Dlatego nie spaliśmy w hotelach tylko u pracowników tamtejszego biura. Koleżanka trafiła do młodej Szwajcarki mieszkającej w Utrechcie. Ja zaś trafiłem do młodej holenderskiej rodziny w Amersfoorcie. Niestety z powodu bycia młodym tatą i braku samochodu mój buddy (jak się określa naszych opiekunów i gospodarzy) nie mógł po mnie wyjechać ani na lotnisko ani na dworzec. Na szczęście bez problemu trafiłem do jego domu. Okazało się, że mieszka w typowym holenderskim segmencie. Podobno najbardziej popularne budownictwo w tamtym rejonie. Domek ma około stu lat i posiada też mały ogródek na tyłach. Samo mieszkanie może nie było ogromne, ale urządzone ładnie i gustownie. Ja spałem na strychu gdzie urządzili sobie małe Spa z jacuzzi. Późnym wieczorem dołączyła do nas żona buddyego. Oboje byli bardzo sympatyczni. Porozmawialiśmy m.in. o podróżach. Mój holender okazał się być całkiem zaprawionym w bojach podróżnikiem rowerzystą. W ostatnie wakacje pojechał z domu do Berlina. Ale największa jego podróż to była z Holandii aż do Istambułu! Śmieszna też sytuacja wyszła, bo on jest wysoki jak typowy holender. Według statystyk najwyższy naród na świecie. I wszystkie jego rowery (a miał ich razem z żoną 5 sztuk) są bardzo duże. Bał się, że będzie musiał mi dać rower żony. Na szczęście po obniżeniu siodełka na najniższą pozycję jakoś udało się dopasować męski rower do mojego wzrostu. Rower był potrzebny ponieważ rowerami mieliśmy pojechać do biura. Mnie się to bardzo podobało bo była to okazja by samemu się przekonać jak się jeździ po Holandii na narodowym środku transportu.

Następnego ranka wyruszaliśmy wcześnie, by przejechać przez kompleks staromiejski. I to na rowerach! Jechało się bardzo fajnie i przyjemnie, bo rzeczywiście infrastruktura rowerowa jest na najwyższym poziomie, ale też dlatego, że Holandia jest bardzo płaskim krajem. W samym biurze jest specjalny parking podziemny dla rowerów gdzie je zostawiamy. Następnie cały dzień spędzam w biurze na naszym wydarzeniu. Wieczorem jest mini impreza z DJ’em, a po dyskotece część osób udało się do Utrechtu (jakieś 40 km na południe od Amsterdamu bądź 25 km na zachód od Amersfoortu) w celu kontynuowania imprezy. Ja niestety musiałem wracać z pożyczonym rowerem do mojego gospodarza. Może to i lepiej, bo dzięki temu się wyspałem.

Przy śniadaniu poczęstowali mnie typowym holenderskim śniadaniem. Prosty ser żółty, szynka, pieczywo i płatki czekoladowe, którymi posypują chleb jak chcą zjeść coś na słodko. Jednak gdy zadałem pytanie o typowe holenderskie potrawy to poza zupą z cebuli i kapusty (tak zapamiętałem, ale może chodziło o groszek?) dodał, że mają potrawy z ziemniaków i że niestety mają ubogą kuchnię narodową. Raczej więcej dań z Belgii czy Niemiec. Jednak mają coś czego nie powstydziłby się żaden kraj. Czyli Stroopwafle! Są to okrągłe wafle ze słodkim nadzieniem podobnym do toffi. Czasami są to dwa złączone wafle ale w pierwotnym przepisie jest jeden wafel przecięty na pół na dwa bardzo cienkie wafle. Wychodząc od gospodarza i dziękując mu za gościnę (podarowałem mu toruńskie pierniki i śliwki w czekoladzie). Poszedłem na rynek starego miasta gdzie miał się odbywać mały targ. Tam zakupiłem właśnie kilka paczek Stroopwafli na pamiątkę. Następnie udało mi się zrobić kilka zdjęć, które prezentuję poniżej. Na końcu znajduje się zdjęcie pociągu, bo nie powiem robił wrażenie.

W drodze do Amsterdamu gdzie miałem się spotkać z koleżanką musiałem jechać przez Utrecht, bo były jakieś problemy na kolei. Spóźniony docieram do Amsterdamu gdzie tym razem korzystamy z usług miejskiej przewodniczki, która oprowadza nas po kilku naprawdę ciekawych zakątkach Amsterdamu. Czego efektem są poniższe zdjęcia.

Wieczorem wracamy do Utrechtu gdzie znajduje się kościół przerobiony na pub (tylko zaglądamy do środka), ale my idziemy do naleśnikarni nad samym kanałem miejskim. Tam się dowiaduję, że dość popularne jest polewanie słonych naleśników np. z bekonem bardzo słodkim sosem podobnym do syropu klonowego. Po obfitej kolacji idziemy do mieszkania Szwajcarki (buddy mojej koleżanki), która zgodziła się nas przenocować. Mieszkanie zamieszkałe przez 4 młode osoby z czego 3 to wciąż studenci, zatem miało klimat dość studencki. Na środku salonu była rura do pole dancingu, bo współlokatorka okazała się trenerką tańca. Niestety samo mieszkanie znajduje się w niezbyt ciekawym blokowisku. Jak patrzyłem przez okno to miałem wrażenie, że te bloki są smutniejsze niż w Polsce. Noc na szczęście minęła bez większych problemów.

Dzień następny zaczęliśmy od zwiedzenia Utrechtu za dnia. W tym także ulicznych targów. Potem poszliśmy na dworzec, by przemieścić się do Amsterdamu. Tam pożegnaliśmy naszą gospodynię i  z koleżanką znowu znaleźliśmy się w Amsterdamie. Trochę pochodziliśmy, trochę zrobiłem zdjęć i pojechaliśmy na lotnisko. Tam pomimo dość sporej rezerwy czasowej spóźniliśmy się na samolot. Jednak koleżance udało się przekonać niezbyt miłej pani, by zadzwoniła do pilota i na szczęście on wyraził zgodę, by nas wpuścić.

Na koniec chciałbym dodać małe podsumowanie. Chodzi o moje spostrzeżenia dotyczące Holandii i Holendrów. Architektura bardzo ładna. O ile nie mówimy o blokowiskach. W oknach nie mają często zasłon to można podejrzeć jak mają urządzone mieszkania i powiem, że jest naprawdę ładnie. Brak zasłon spowodowany jest starymi obyczajami kiedy to wielu mężów było żeglarzami. W końcu Holendrzy to byłam potęga morska. To kobiety musiały mieć odsłonięte okna by było widać czy przyjmują innych mężczyzn i czy nie zdradzają swoich mężów którzy są na morzu.  Ponadto są bardzo uporządkowani i rodzina u której mieszkałem okazała się bardzo miła i przyjazna. Mam nadzieję, że wszyscy tacy są. Jest to chyba też najbardziej zindustrializowany kraj w jakim byłem.

A co do pochyłych domów w Amsterdamie. Słyszałem już 3 różne teorie na ten temat. Pierwsza z nich mówiła, że kiedy domy są pochyłe bądź szersze na wyższych kondygnacjach, łatwiej wciągać ładunek który się nie obija o ścianę dzięki tym hakom na przedniej fasadzie budynku. Uważam, że to nie jest prawda bo podobne haki widziałem też w kilku innych miastach europejskich (np.: Tallin) i tam jakoś domy nie były pochyłe. Ponadto im hak dalej od ściany tym trudniej go złapać stojąc na pierwszym czy drugim piętrze bo jest daleko od fasady budynku.  No i domy są pochyłe we wszystkie strony a nie tylko w stronę ulic i kanałów. Druga teoria mówi o tym, że dochodzi do osiadań budynków z powodu grząskich gruntów. To już jest całkiem możliwe. A trzecia natomiast  mówi, że płacono podatek tylko od miejsca zajmowanego na poziomie ulicy. Zatem na wyższych kondygnacjach budując szerszy u góry dom można było powiększyć sobie przestrzeń życiową. A tak naprawdę to możliwe, że każda teoria jest prawdziwa w zależności od konkretnej kamienicy. No i na koniec dodam, że Holandia niestety jest droga. Mam jednak nadzieję, że tam wrócę bo jest kilka muzeów do obejrzenia.

No i jeszcze mała ciekawostka a propos serów holenderskich. Wiele z nich ma słony posmak co podobno związane jest z położeniem Holandii tak nisko nad (albo pod) poziomem morza. Wody gruntowe mieszają się ze słonymi wodami morskimi i tę wodę wchłania trawa która jest zjadana przez krowy które dają słone mleko!

Jak widzicie wiele różnych teorii o Holandii można poznać, a ile jest prawdy w każdej z nich niech każdy odpowie sobie sam.

Pozdrawiam,
Witek